Pewnego cudownego dnia szukałam inspiracji na wykonanie tortu w związku z urodzinami. Chciałam zrobić wrażenie, nie tylko na sobie ;]. Zaczęłam więc przeglądać dostępne w moim zeszycie przepisy, przegrzebałam wszystkie znajdujące się na półce książki kucharskie i nie pominęłam czasopism polskich i zagranicznych. Ale ostatecznie „utknęłam” na blogu „Moje Wypieki”, gdzie znalazłam pięknie wyglądający tort red velvet. Postanowiłam stanąć na wysokości zadania i zrobić red velvet. Natychmiast też przejrzałam wszystkie dostępne informacje na temat tego czerwonego, pięknego ciasta. Ciasto ma swoją historię. Ponoć swoją reaktywację przeszło w 1989 roku po emisji „Stalowych magnolii”, gdzie podawane było, zgodnie z tradycją Południa – jako ciasto pana młodego. W Kanadzie przepis owiany był tajemnicą, a tort podawany był jako bardzo ekskluzywny deser piekarni Eaton. Teraz sami sobie możemy zrobić ów odlotowy tort. Zastanawiacie się pewnie skąd ta nieziemska czerwień. Używamy do tego czerwonego barwnika – w uwspółcześnionej wersji. A kiedyś? Kiedyś ciasto było brązowo –czerwone dzięki reakcji jaka zachodzi pomiędzy kakao a kwaśnymi składnikami – takimi jak maślanka. Dodawana na końcu mieszanka octu winnego i sody wydobywa intensywność koloru czerwonego. Kiedyś, szczególnie w latach zawieruchy wojennej używano buraków jako barwnika – gotowanych – dodawane do ciasta zatrzymywały w cieście również wilgoć. Wspólne dla wszystkich przepisów na red velvet są: maślanka , masło, mąka , kakao i buraki lub czerwony barwnik spożywczy . To, co gotowi na, być może nowe doświadczenie kulinarne? Do dzieła więc.
Tradycyjne polowanko:
2 i ½ szklanki mąki pszennej
1 i ¼ szklanki cukru
1 łyżka kakao
1 łyżeczka soli
2 duże jajka
1 i ½ szklanki oleju słonecznikowego
1 szklanka maślanki (lub kefiru, zsiadłego mleka)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii ( ja dodaję albo zapach waniliowy, albo wodę różaną)
1 łyżka winnego octu
1 łyżeczka sody oczyszczonej
60 ml czerwonego barwnika w płynie (kupuję Wiltona)
Przed robieniem ciasta, wyłóżcie składniki na blat w kuchni i niech sobie trochę dojrzeją – powinny być w temperaturze pokojowej.
W tym czasie elegancko szykujecie sobie dwie tortownice ( ja mam takie o średnicy 21 cm) – wykładacie dno papierem do pieczenia, a boki smarujecie masłem i działacie. Piekarnik, na termo obieg i dajecie mu moc 180 stopni. Gdy piekarnik się nagrzewa Wy szykujecie dwie miski i:
Mąkę, kakao i sól przesiewacie do jednej z nich, po czym dodajecie cukier.
Do drugiej miski wbijacie jajka i roztrzepujecie je widelcem (ależ to brzmi ), dodajecie olej, maślankę, barwnik, ekstrakt ( albo naparstek wody różanej) i mieszacie do połączenia (również widelcem, albo i w misie miksera).
Teraz działacie podobnie, jak w przypadku tortu cytrynowego, co to Wam to i owo urwać miało, czyli suche składniki dodajecie do mokrych i mieszacie - ponoć ważne!!!! w jednym kierunku.
Na koniec, aby czerwień z ciasta wydobyć, wlewacie do miseczki, szklanki albo filiżanki ocet, dodajecie sodę i powstałą pianę wlewacie do Waszego ciasta. Mieszacie i rozdzielacie ciasto na dwie tortownice. Ja to robię łyżką wazową, po jednej do każdej tortownicy, żeby było sprawiedliwie.
Wstawiacie do pieca na ok. 40 minut i robicie co chcecie. Po lekkim przestudzeniu wykładacie ciasto na kratkę, żeby odtajało. I jeśli nie planujecie przejść do robienia kremu, ostudzone zawijacie w folię i do lodówki. Może postać i kilka dni – co więcej zyska na aromacie, ciężkości i wilgotności.
A jak Was nie zabiło i nie irytuje Was kuchenny bałagan – czerwień barwnika, okruchy, misy i miski wytaplane ciastem, przechodzicie krok dalej i działacie w kwestii kremu.
Co upolować na krem:
Serek mascarpone w ilości 600 gram (będzie ze 3 opakowania)
kostkę najprzedniejszego masła (200 g), w temperaturze pokojowej
1¼ - 1½ szklanki cukru pudru
Zapach waniliowy
Hej, mikser w dłoń i ucieracie masło na biało. Jak już jest puszyste, dodajecie po łyżce cukru pudru i kręcicie dalej. Dodajecie serek (tu drobna uwaga, nie róbcie scen i nie wyrzucajcie kremu jak pojawią się grudki – tak jakby krem zaczął się warzyć) – jest na to rada – gar na gaz, grzejecie i na garze dajecie Waszą misę z kremem. I ukręcacie dalej – a grudki się rozpuszczą. Tylko nie ugotujcie kremu, nie warto. Ma mieć gładką, jednolitą konsystencję.
Po tym procederze studzicie w zimnej kąpieli i do lodówki, niech lekko stężeje. Jak zapomnicie, to jesteście w lesie, bo trochę czasu mu zajmie by ponownie dojść do formy plastycznej.
A teraz najfajniejszy moment czyli ostatni szlif.
Z Waszych placków delikatnie odkrawacie wierzch – okruchy z wierzchów posłużą Wam do dekoracji. Blaty przekładacie kremem. Wierzch i boki smarujecie kremem.
A następnie wierzch, sam, albo i w połączeniu z bokami, obsypujecie okruchami. Dekorujecie kremem wedle uznania, albo robicie różyczki z masy cukrowej ( przepis może jutro). Można też do dekoracji użyć jednego z plastycznych lukrów, którym powleczecie ciasto.
Tort może kilka dni pomieszkać w lodówce. Ale marne szanse, jak już goście posmakują, to o ile nie są wstydliwi, będą się domagać dokładki, a ostatni kawałek może, choć nie musi, stać się powodem całkiem niezłej zadymy.
A dla anglojęzycznych odwiedzających, bo i tacy są :) przepis w postaci filmu. Wam pozwoli zapoznać się z procederem i zniszczeniami w kuchni i efektem końcowym.
buraki??:)
OdpowiedzUsuńw wersji oryginalnej dodawało się puree z gotowanych ziemniaków - są też całkiem wyśmienite ciasta, bazą których są gotowane ziemniaki. :)
OdpowiedzUsuńKAroll, rozładowała mi sie fon.... ale juz jestem!!!!!